Kiedy prowadzę mediację doświadczam tego, co być może chciał wyrazić Albert Einstein. Strony przychodzące na mediację są dość mocno ugruntowane w rzeczywistości. W ich wersji rzeczywistości. „To on jest winien!”; „To ona nawaliła.”
A rzeczywistość jest tylko naszą interpretacją. W jakimś sensie iluzją. Natomiast nie jest iluzją to, co czuliśmy czy czujemy lub jakie mamy potrzeby*. Dlatego w czasie mediacji pojawia się ta często ukryta rzeczywistość każdej ze stron. Pod oskarżeniami pojawia się uczucie smutku i potrzeby kontaktu i bycia widzianym/widzianą. Pod oczekiwaniami pojawia się uczucie bezsilności i potrzeby wsparcia i akceptacji. Tworzy się współdzielona, lepiej rozumiana rzeczywistość. I z tej przestrzeni mogą pojawiać się rozwiązania, które mają szanse na realizację.
Nierzadko jest to proces powolny i burzliwy, przechodzący przez etapy złości, frustracji jak i opłakiwania. Czasami kończy się jednak świętowaniem. To nie znaczy, iż rozwiązania jest taki, o jakim strony myślały przychodząc. Weźmy przykład pewnej pary.
Jedna ze stron przyszła z nadzieją, iż partner zmieni zdanie i nie zakończy związku. Tak się nie stało. Partnerka powiedziała „nie” związkowi, jednak mogła trwać nadal relacja, a w niej jej strony w poczuciu większego zrozumienia i słuchania będą mogły nadal zajmować się dziećmi w sposób, zapewniający im poczucie stabilności i bezpieczeństwa.
Mediacje nie są czarodziejską różdżką. Są spotkaniem ludzi z ich iluzorycznymi rzeczywistościami i z prawdziwymi uczuciami i potrzebami.
* mówię u o potrzebach w znaczeniu, w jakim przedstawiał je Marshall B. Rosenberg, twórca Porozumienia bez Przemocy – jako uniwersalnej energii, którą współdzielimy ze wszystkimi ludźmi na świecie bez względu na ich kulturę, kolor skóry czy wychowanie.